McCloskey, innowacje i borowiki

Kilkanaście dni temu, we Wrocławiu, miałem okazję posłuchać interesującego wykładu profesor Deirdre McCloskey, ekonomistki z Uniwersytetu Chicagowskiego. McCloskey przybyła do Polski z serią wystąpień między innymi po to, by promować polskie wydanie cenionej książki jej autorstwa pt. Burżuazyjna godność. To druga część tak zwanej trylogii burżuazyjnej, w której McCloskey próbuje rozwiązać największą zagadkę historii gospodarczej: niespotykaną nigdy wcześniej eksplozję bogactwa, która rozpoczęła się w XVIII wieku wraz z rewolucją przemysłową.

McCloskey w sposób bardzo przekonujący argumentuje, że do przełomowego wzrostu tempa rozwoju gospodarczego nie doszłoby bez uprzedniej, równie przełomowej zmiany kulturowej. Gdzieś na przełomie XVII i XVIII wieku zajmowanie się handlem lub rzemiosłem przestało być traktowane jako coś podłego, uwłaczającego lub w najlepszym wypadku prostackiego. McCloskey nie twierdzi, że kult heroizmu ustąpił kultowi drobnej przedsiębiorczości – tak się oczywiście nie stało. Zdaniem ekonomistki wystarczyło jednak, że stosunek do kupców zmienił się z wrogiego i lekceważącego na umiarkowanie pozytywny (na co McCloskey przedstawia wiele dowodów – nie bez powodu cała trylogia liczy blisko 2000 stron), a zawód ten zamiast, jak dotąd, być podejmowany w ostateczności, stał się zawodem chętnie wybieranym przez coraz więcej coraz bardziej rozmyślnych ludzi. Dalsze konsekwencje nietrudno przewidzieć – im większa część społeczeństwa zaczęła aktywnie zajmować się zaspokajaniem ludzkich potrzeb, tym skuteczniej potrzeby te zaczęły być zaspokajane.

Czynnik przedsiębiorczy jest dla McCloskey tak istotny, gdyż – jak przekonuje – sam proces akumulacji kapitału nie może posłużyć za wyjaśnienie tak gwałtownego wzrostu bogactwa. Według wyliczeń przytaczanych przez McCloskey jesteśmy dziś około trzydziestokrotnie bogatsi niż nasi przodkowie sprzed dwustu pięćdziesięciu lat. Wcześniej w historii okresy „dobrych rządów”, rozumiane jako ustabilizowanie się warunków prawno-instytucjonalnych na dłuższy okres czasu, owocowały podwojeniem lub potrojeniem dziennej konsumpcji per capita. Natomiast trzydziestokrotny wzrost w ciągu dwustu lat? Nic podobnego nigdy wcześniej nie miało miejsca. Oprócz braku wojen, w miarę stabilnego prawa i w miarę rozsądnych władców potrzeba było czegoś jeszcze.

Z tego właśnie powodu zdaniem McCloskey żyjemy w niewłaściwym systemie lub mówiąc dokładniej – w niewłaściwie nazwanym systemie. McCloskey, gdyby mogła, zamieniłaby miano „kapitalizm” na „innowizm” – od innowacji. To właśnie innowacje umożliwiają bowiem ludzkości stawianie kolejnych milowych kroków. Samo wznoszenie dodatkowych budynków, stawianie następnych fabryk czy hal produkcyjnych to niekompletna recepta na wzrost. Polegając tylko na tym, nasi pradziadowie prędzej czy później wpadliby w pułapkę prawa malejących przychodów. Z pomocą przychodzą innowacje – nieprzewidywalne, zaskakujące, rewolucyjne zmiany w zakresie produkcji i dystrybucji dóbr oraz usług. Koło, kompas, prasa drukarska, silnik parowy, metoda bezpośredniej syntezy amoniaku, Internet – oto epokowe przełomy, które zmieniły losy świata.

Korzyści wynikających z tego rodzaju innowacji nie trzeba nikomu tłumaczyć. Są to korzyści tak ewidentne i tak odczuwalne w codziennym życiu, że innowacjom kibicują w zasadzie wszyscy. Każdy z nas chciałby, żeby innowacje pojawiały się częściej i żeby było ich więcej. Tutaj niestety rodzi się pewne niebezpieczeństwo. Skoro znakomita większość ludzi uważa innowacje za coś pozytywnego, w głowach polityków rodzi się pokusa, by na tej preferencji skorzystać. Do ugrania jest łatwy kapitał polityczny oraz finansowy. Proinnowacyjne społeczeństwo z chęcią zagłosuje na proinnowacyjną partię i z chęcią zgodzi się przeznaczać część podatków na proinnowacyjne inicjatywy. Za przykład niech posłuży choćby obecny rząd, który proinnowacyjną narracją dekoruje wiele elementów swojej polityki. Polacy z dumą i podekscytowaniem słuchają dziś o polskich samochodach elektrycznych podbijających globalny rynek, tak jak kiedyś z dumą i podekscytowaniem wyobrażali sobie szklane domy.

Czytając o tych drugich człowiek przynajmniej wiedział, że ma do czynienia z fikcją. Co do tych pierwszych wielu się łudzi.

A teraz dygresja. Kiedyś z jakiegoś powodu zaczęło mnie zastanawiać dlaczego nie hoduje się grzybów, szczególnie tych najdroższych, jak borowiki szlachetne. Żeby nazbierać wiaderko grzybów ludzie skłonni są zrywać się przed świtem, jechać do odpowiedniego lasu i przeczesywać go wzdłuż i wszerz przez cały dzień. Przy odrobinie szczęścia w takim wiaderku znajdzie się kilka borowików – grzybich arystokratów o dostojnym wyglądzie, pięknym zapachu i wybornym smaku. Na rynku, w formie suszonej, cena borowików zaczyna się od 300 złotych za kilogram. Dlaczego ludzie nie zakładają farm borowików? Pieczarki na przykład uprawia się w sposób przemysłowy, dzięki czemu cechuje je duża dostępność i niska cena. W czym problem?

Internet szybko zaspokoił moją ciekawość. Otóż problem w naturze borowika. Jak się okazuje, te wybredne grzyby potrzebują do życia bardzo złożonego ekosystemu, który nadal nie do końca rozumiemy. Wchodzą w symbiozę mikorytyczną z drzewami (głównie świerkami, najlepiej w średnim wieku), w ramach której poprzez korzenie drzew pozyskują związki organiczne wytwarzane przez rośliny w procesie fotosyntezy, którego grzybów ewolucja nie nauczyła. W zamian grzyb wysyła drzewu różne związki mineralne. Co więcej, borowiki występują tylko w towarzystwie dwóch konkretnych gatunków muchomora. Oprócz tego mają swoje ulubione gleby oraz poziomy wilgotności i nasłonecznienia.

Krótko mówiąc, borowików się nie hoduje, bo jest to cholernie trudne, nieobliczalne i najwyraźniej nieopłacalne. Nie wystarczy wsadzić grzybnię w ziemię, regularnie ją podlewać, odpowiednio doświetlać i spokojnie czekać aż wyrosną jak pieczarki. Pojawianie się borowików to zjawisko niezwykłe, które nie daje się przewidzieć. Nie zachodzi według określonych zasad. Nie przebiega w określonym rytmie. Nie daje się opisać wzorami. Ogrom czynników, które je warunkują czyni wszelkie kalkulacje jałowymi, a wszelkie oczekiwania złudnymi. Podsumowując, jedyne co na ten moment wiemy, to w jakim mniej więcej środowisku rosną borowiki. Nie potrafimy tego środowiska sztucznie odtwarzać.

I to właśnie borowiki przyszły mi na myśl, gdy słuchałem, jak McCloskey opowiada o kapitalizmie i innowacjach. Wolny rynek jest dla innowacji tym, czym las dla borowików – ich naturalnym środowiskiem. To tam występują (choć sporadycznie i nieregularnie). To na wolnym rynku mogą dojrzewać w symbiozie z rozmaitymi technologiami i czerpać z nich „składniki” potrzebne im do rozwoju. Nie potrafimy dokładnie stwierdzić, gdzie i kiedy pojawią się kolejne innowacje. Ale jeśli miałbym wstawać o świcie i jechać ich szukać, na trasie wypatrywałbym tabliczki z napisem „KAPITALIZM”.

Być może ta obrazowa metafora da do myślenia politykom podpisującym się pod oksymoronem „przedsiębiorcze państwo”, którzy tak ochoczo przeznaczają środki na innowacje. Tacy ludzie najwyraźniej myślą, że będą uprawiać pieczarki. Wydaje im się, że rozsypią zarodniki i jeśli tylko będą je dostatecznie obficie podlewać pieniędzmi podatników, pozostanie tylko zebrać innowacyjne plony. W rzeczywistości, tak samo jak nie potrafimy hodować borowików, nie potrafimy „hodować” innowacji. Pomijając fakt, że państwo nawet czegoś tak prostego jak uprawa pieczarek zapewne nie potrafiłoby wykonywać kompetentnie, w jego przepisie na innowacje brakuje magicznego składnika: przedsiębiorczości.

Tymczasem ani przedsiębiorczości, ani innowacyjności nie umiemy sztucznie generować zachowując rentowność – nie jeśli uwzględniamy koszty alternatywne. Owszem, innowacje są czymś korzystnym i pożądanym, jednak nie za wszelką cenę. Nie należy ich traktować jako cel sam w sobie, lecz jako środek do celu – jakim jest ogólny wzrost standardu życia. Dopóki rachunek ekonomiczny pozwala wnioskować, że wydatki na innowacje przyniosą z czasem profity w postaci dobrobytu, dopóty zasadne jest ponoszenie tych wydatków. W przeciwnym razie nie ma to sensu. Sprawy nie ułatwia to, że decyzje te muszą być podejmowane z wyprzedzeniem, uwzględniać multum zmiennych i opierać się jedynie na domysłach na temat przyszłości. Przestrzenią, która najszybciej wyłapuje błędy w rachunku ekonomicznym oraz która najskuteczniej kieruje kapitał od tych, którzy go marnują, do tych, którzy robią z niego najlepszy użytek – także w dziedzinie innowacji – jest rynek. Państwo znajduje się pod tym względem na przeciwnym krańcu spektrum.

Podsumowując, możemy wydać górę forsy na zasadzenie odpowiedniego lasu, a następnie przeznaczać masę pieniędzy na regularne nawożenie, podlewanie, doświetlanie oraz utrzymywanie właściwej wilgotności i temperatury, by na koniec chwalić się wszem i wobec, że wyhodowaliśmy jednego borowika (o ile nie pieczarkę). Lepiej jednak pozwolić, by borowiki rosły w lesie – tam, gdzie występują częściej i mniej kosztują. Tak samo z innowacjami.

Krzysztof Zuber

1 komentarz do “McCloskey, innowacje i borowiki”

  1. Bardzo ciekawy tekst, tym bardziej, że przytłoczeni propagandą polityczną zapominamy, że to nie rząd, lecz przedsiębiorcy tworzą rozwój gospodarczy i bogactwo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Koszyk