„Wielu ludzi odnosi korzyści za każdym razem, gdy odbijam piłkę na korcie tenisowym”. To słowa wielkiego tenisisty Andre Agassiego. Agassi mógł zakończyć karierę zawodową na długo przed rokiem 2006, kiedy to w późnym, jak na tenisistę, wieku 36 lat ogłosił, że przechodzi na sportową emeryturę. Jednak każda piłka, którą odbijał jako zawodowiec, przekładała się na pieniądze dla organizacji dobroczynnych, które wspierał, oraz współpracowników, których zatrudniał do pomocy w utrzymaniu się na sportowym szczycie.
Słowa Agassiego powinny wisieć w biurze każdego ekonomisty, każdego dziennikarza piszącego na tematy gospodarcze i każdego polityka uprawnionego do wydawania pieniędzy podatników. Stanowią przypomnienie, że wydatki państwowe nie są darami szczodrobliwych polityków wyczarowujących pieniądze z kapelusza. Nic bardziej mylnego – zawsze i wszędzie są one owocem pracy przedsiębiorców odbijających metaforyczne piłki w sektorze prywatnym.
Dzięki milionom odpowiedników Agassiego z zapałem wytwarzających bogactwo, państwo – które samo nie produkuje nic – może wydawać miliardy dolarów. Politycy, ekonomiści i eksperci, którzy powinni wiedzieć takie rzeczy, zamiast tego przekonują nas, że redukcja rozmiarów państwa oraz kosztów, jakie ono generuje, grozi spowolnieniem gospodarczym. Podpisując się pod takimi poglądami, ujawniają, jak słabo rozumieją ekonomię.
Ci samozwańczy fachowcy zapominają, że to wzrost gospodarczy umożliwia całe to wydatkowe marnotrawstwo, do jakiego dochodzi w Waszyngtonie. Gdyby nie wzrost gospodarczy, politycy nie mieliby czego wydawać.
Aby lepiej to pojąć, wróćmy do Agassiego. Jego organizacjom dobroczynnym nie brakowało środków, a jego współpracownikom pieniędzy tylko dlatego, że Agassi generował bogactwo, którego część trafiała na ich konta bankowe. Agassi był silnikiem wzrostu. Państwo zaś, z punktu widzenia gospodarki, jest przeciwieństwem Agassiego. Niczego nie wytwarza. Jego działalność z jednej strony uzależniona jest od wzrostu gospodarczego, a z drugiej ten wzrost hamuje.
Co sprowadza nas do opublikowanego niedawno na łamach „New York Timesa” artykułu zatytułowanego Public Servants Losing Foothold In Middle Class [Klasa średnia coraz częściej poza zasięgiem urzędników państwowych]. „New York Times” to, co by nie powiedzieć, niezła gazeta. Czytając ją, można się wiele dowiedzieć. Niestety, pracujący w niej dziennikarze i felietoniści nierzadko pozwalają swoim emocjom wpływać na to, co w niej wypisują. Tekst o tym, jak klasa średnia rzekomo wymyka się z zasięgu biurokratów, jest dobitnym przykładem, jak łzy rozpaczy mogą zamazać rzeczywistość, którą dziennikarze powinni relacjonować.
Zdaniem Patricii Cohen i Roberta Gebeloffa, publicystów „New York Timesa”, państwowe posady od dekad „zapewniały komfortową niszę w klasie średniej wielu pokoleniom Amerykanów”. Niewątpliwie to, co piszą, jest prawdą w tym sensie, że państwo może opłacać swoich urzędników na tyle hojnie, że stać ich na wygodny tryb życia charakterystyczny dla klasy średniej. Niestety, autorzy pomijają fakt, że aby biurokraci mogli cieszyć się swoją „komfortową niszą”, faktyczni twórcy bogactwa pracujący w sektorze prywatnym muszą obejść się z niższymi zarobkami. Dziennikarze „New York Timesa” notorycznie ignorują innych, operujących w prawdziwym świecie, bez których pracy żadnych państwowych stanowisk by nie było. Zapominają, że aby pracownicy sektora publicznego mogli wieść wygodny żywot, gdzieś poza państwem musi zachodzić produkcja bogactwa zapewniająca fundusze na pokrycie tych wygód. Na tym nie koniec.
Cohen i Gebeloff dodają, że osobom, którym rzekomo coraz trudniej jest znajdować zatrudnienie na stanowiskach urzędniczych,
„z pomocą przychodzi sektor prywatny. W okresie nieprzerwanego, trwającego 97 miesięcy trendu wzrostowego, powstało w nim 18,6 miliona miejsc pracy”.
Większość z nas transfer zatrudnienia z sektora publicznego do prywatnego uznałaby za zjawisko pozytywne, bowiem, przynajmniej teoretycznie, wiąże się on z odciążeniem podatników. Cohen i Gebeloff mają w tej kwestii inne zdanie. Niepokoi ich, że praca w realnym świecie „nie daje stabilności i poczucia bezpieczeństwa”. Inaczej mówiąc, Cohen i Gebeloff uważają, że nieszczęściem jest, iż byli urzędnicy państwowi muszą doświadczać tego samego stresu i nerwów co ludzie, którzy wcześniej umożliwiali ich zatrudnienie. Nadaje to określeniu „klasa rządząca” nowego znaczenia. I znów, na tym nie koniec.
Cohen i Gebeloff w podobnym tonie lamentują, że na stanowiskach w sektorze prywatnym
„zarabia się niewiele powyżej płacy minimalnej, godziny pracy są nieregularne i trudniej wynegocjować ubezpieczenie, zwolnienie chorobowe czy urlop macierzyński”.
No cóż, nawet jeśli zignorujemy fałszywość zarzutu, według którego praca w sektorze prywatnym to piekło na ziemi, czy autorom artykułu słoń nadepnął na uszy? Czy nikt nie zwrócił im uwagi, że płace w sektorze publicznym umożliwiają życie na poziomie klasy średniej dopóty, dopóki odbiera się część pieniędzy zarabiającym w sektorze prywatnym? Skąd ich zdaniem biorą się środki na państwowe wypłaty? Nawet jeśli prawdą byłoby to (co prawdą nie jest), że w sektorze prywatnym wynagrodzenia są niskie, a świadczenia pracownicze w zasadzie niespotykane, musielibyśmy zastanowić się, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy: a przyczyną jest to, że państwo zabiera zbyt wiele bogactwa tworzonego w produktywnym sektorze prywatnym i rozdaje je urzędnikom preferującym pracę wolną od stresu i przemęczenia, jakich doświadczają ci, którzy wygodne państwowe posady finansują.
Publikowane na łamach „New York Timesa” artykuły na temat ekonomii nigdy nie przestają zaskakiwać. Niemal wszystkie opierają na założeniu, że wydatki publiczne nikomu nie szkodzą oraz że aby urzędnicy państwowi zyskali, nikt nie musi ponieść straty. Mimo wszystko jednak, Cohen i Gebeloffowi tak się wszystko pomieszało, że ostatecznie sami przyznają, iż wydatki publiczne są rezultatem prosperity sektora prywatnego. Wskazują, że wynagrodzenia urzędników w stanie Oklahoma spadły wraz z zaistniałymi tam problemami gospodarczymi. Dlaczego? To proste: w sektorze prywatnym nie odbijano już tak wielu piłek jak wcześniej.
Choć zapewne nie było to ich zamiarem, Cohen i Gebeloff mimowolnie uchwycili żelazną ekonomiczną prawdę: wydatki publiczne nie stymulują gospodarki; wręcz przeciwnie, są one konsekwencją wzrostu gospodarczego. Jeśli autorzy nadal tego nie rozumieją, polecam im przeczytać wspomnienia Andre Agassiego zatytułowane Open. Autobiografia tenisisty.
Autor: John Tamny
Źródło: realclearmarkets.com
Tłumaczenie: Krzysztof Zuber
John Tamny jest autorem książki Ekonomia zdrowego rozsądku.